Agnysa i Junk
Pewnego razu…
Było upalne sierpniowe południe, kiedy do Jasienia przyjechał z Warszawy trzynastoletni Janek. To właśnie tutaj, w domu ciotki, miał spędzić najbliższe dwa tygodnie wakacji.
– Fajnie, że jest tu takie duże jezioro, ale poza tym nuda… – myślał smętnie, wyglądając z okna swojego gościnnego pokoju na poddaszu. – Po za tym Agnysa działa mi na nerwy…
Razem z ciotką mieszkała jej czternastoletnia córka, Agnieszka, nazywana przez wszystkich Agnysą. Denerwowała Janka tym, że mówiła na niego Junk, a poza tym ciągle się mądrzyła i szukała okazji, by mu powiedzieć coś uszczypliwego…Pierwszego dnia spędzili większość czasu na plaży nad jeziorem. Po kąpieli Junk grał na tablecie swoją w ulubioną grę, tropiąc i walcząc z potworami, czającymi się w zakamarkach średniowiecznego zamku.
– I co, będziesz tak klikał przez cały dzień, dzieciaku? – zapytała Agnysa, uśmiechając się z pobłażaniem.
– Nie jestem dzieciakiem! – obruszył się Junk. – Poza tym, może mi powiesz, co fajniejszego jest tu do robienia?
– Jesteś taki chojrak w grach, a na pewno uciekłbyś z wrzaskiem, jakbyś zobaczył prawdziwego ducha!
– Tak? Pokaż mi go, to się przekonamy!
– Nie ma sprawy, pokażę jeszcze dziś wieczorem!
Spotkanie w ruinach
Po kolacji Agysa i Junk wyszli z domu i ruszyli przez wieś. Po jakimś czasie minęli drewniany kościół i zatrzymali się przed drucianym ogrodzeniem, za którym rozpościerały się gęste zarośla.
– Dokąd idziemy? – zapytał niepewnie Junk, bardziej od duchów obawiając się jakiegoś podstępu ze strony Agnysy.
– W tym miejscu był kiedyś pałac – odpowiedziała Agnysa głosem, który nie zdradzał zamiaru robienia sobie żartów z Junka. – Mama opowiadała mi, że był duży, miał dwie wieże. Kiedyś mieszkali w nim Niemcy, właściciele tych terenów. Po wojnie był tam uniwersytet ludowy. W wakacje do pałacu przyjeżdżały dzieciaki na kolonie.
– Pewnie zaraz powiesz, że w tym pałacu straszy! – w głosie Junka dało się wyczuć powątpiewanie.
– W pałacu nic nie straszy, bo go już nie ma. Najpierw popadł w ruinę, potem się spalił. Zostały tylko cegły. Ale pod pałacem były podziemne przejścia, tunele prowadzące w różne strony. To w nich możemy coś znaleźć…
– Podziemne tunele, to brzmi ciekawie! – pomyślał Junk.
Przeszli przez druciane ogrodzenie i zaczęli przedzierać się przez krzaki. Rozglądali się uważnie dookoła, szukając miejsca, mogącego być przejściem do podziemi.
Nagle Agnysa chwyciła Junka za rękę.
– Stój! Zobacz! Tam ktoś jest!
– Co, kto? Duch!? – zawołał stłumionym głosem Junk.
W pobliżu zobaczyli dziadka, który siedział w trawie obok wózka wypełnionego po brzegi książkami i papierami. Miał na głowie grubą czapę, co było dziwne w taki upał, a spod niej wypływały długie siwo-czarne włosy. Pomarszczoną, opalona twarz przesłaniała broda. Dziadek miał na sobie połataną kapotę. Na szyi, niby wielki wisior, nosił zawieszone na grubych sznurowadłach skórzane buty z cholewkami, podczas gdy on sam był na bosaka.
Nieznajomy zobaczył Agnysę i Junka.
– Hej, co tu robicie? – zawołał w ich stronę, dając znak ręką, by podeszli bliżej.
– Chodźmy, nie ma czego się bać, to pewnie jakiś kloszard. – powiedział Junk.
– Witajcie, jestem Remus!
Dziadek mówił niewyraźnie, sepleniąc, ale miał donośny, melodyjny głos.
– Remus? Jakie dziwne imie! Ja jestem Junk, to zanczy Janek, a to Agnie…Agnesa.
– Remus? – zdziwiła się Agnesa. – Może ten od zapadniętego zamku i królawianki?
Agnesa w przeciwieństwie do Junka słyszała o Remusie, bohaterze czytanego w szkole kaszubskiego eposu.
– Może ten a może nie? – odparł z uśmiechem dziadek. – Remus szukał zapadniętego zamku a wy czego tu szukacie?
– Szukamy przejścia do podziemnego przejścia! – odpowiedział Junk. – A jakiego zapadniętego zamku szukał Remus?
– Pewnego razu nad brzegiem jeziora zobaczył łabędzia, który zmienił się w piękną królawiankę.